Zofia Pawłowicz z  domu  Jednaszewska ur. 23.01.1927 roku w  Wilnie.

     Moje pokolenie  jest ostatnim  pokoleniem pamiętającym  II  Wojnę Światową  oraz jej  straszne  skutki. Czuję się  zatem w obowiązku  opisać historię  mojej rodziny, a  przede wszystkim historię życia  mojego  ojca Juliana Jednaszewskiego  rozstrzelanego  w  Ponarach  koło Wilna  w maju 1942 roku.

     

Julian Jednaszewski

Julian Jednaszewski syn Andrzeja ur.10 stycznia 1899 roku w  Sochaczewie. Dzieciństwo i wczesną  młodość  mój  tata Julian  spędził  w  rodzinnym Sochaczewie  tam  też  uczęszczał do szkoły powszechnej. W  roku 1913 rodzice  wraz  z  synami  Janem, Tadeuszem i moim  ojcem Julianem   przeprowadzili  się  do Warszawy gdzie  mój tata  podjął  naukę  w  Mechanicznej Szkole Zawodowej, którą  ukończył w  1918  roku.
Moi  dziadkowie  ze strony  ojca  wychowywali swoje dzieci w  duchu  patriotyzmu i  umiłowania  Ojczyzny. Po  ukończeniu szkoły  w  1918 roku   Julian Jednaszewski  jako 19 – letni młodzieniec uczestniczy  w  I Wojnie Światowej  oraz w zmaganiach  z  bolszewikami.  Za swoje zasługi  został  uhonorowany  Medalem za Wojnę  1918-1921  oraz  odznaczony  Medalem  10- cio  Lecia Niepodległości. Po zakończeniu  Pierwszej Wojny  Światowej  tata  zostaje skierowany  do Wilna. Po  przeszkoleniu  podejmuje  służbę wojskową  w  charakterze podoficera  zawodowego. I tak  młody  22  letni wtedy  kawaler  rozpoczyna  swoje  dorosłe życie  w  Wilnie.

Na  jednym  ze spotkań towarzyskich poznał  moją  mamę   Jadwigę  Stankiewicz. Latem  1924  roku  młodzi  zawierają  w  Wilnie   w  związek  małżeński.  Młodzi  kochali  się  bardzo  i  pragnęli  obydwoje  mieć  dużą,  kochającą  się  rodzinę.  I  tak  15  grudnia  1925 roku na  świat  przychodzi  ich  pierwsza córka  Halina,  23 stycznia 1927  roku  druga  córka Zofia  ( opisująca  tę historię), 21 marca  1929  roku  urodził  się starszy  syn Janusz a 20 grudnia 1932  roku  najmłodszy  syn Tadeusz –  nosi  imię  swojego  nieżyjącego stryja – brata  ojca- który jako dziecko zginął  w wypadku tramwajowym w Warszawie.

           Rodzina  Jednaszewskich  mieszkała  w Wilnie  przy  ul. Mejszagolskiej 11/3. Tata pracował w  wojsku i utrzymywał rodzinę,  mama  zajmowała  się domem  i wychowaniem  czwórki dzieci. Były  to dla  nas  bardzo  szczęśliwe chwile. Rodzice  oboje  byli  patriotami  często z  nami rozmawiali. Mama  nie  była  osobą wykształconą  jednak  była  bardzo  oczytana  miała  dużą wiedzę  historyczną, którą  nam  przekazywała.
Ze względu na  pogarszający się stan  zdrowia tato  w  1937  roku  przeszedł  na wojskową emeryturę. Jednak  nadal  czuł się żołnierzem i utrzymywał  ścisłe  kontakty  ze  swoimi  kolegami i przyjaciółmi z  wojska. Wiedliśmy spokojne i szczęśliwe życie  do 1 września 1939 roku to jest do czasu wybuchu wojny. To była już druga wojna światowa, którą  przeżywali moi rodzice, tylko ta była bardziej okrutna  i dotykała również  cywilów.
17  września 1939 roku do Wilna wkroczyły  wojska Sowieckie. Nastały dni grozy  i strachu. Julian Jednaszewski  nie  pozostał  obojętny  kiedy  Ojczyzna była w potrzebie. Wstąpił do   nielegalnej wtedy  organizacji Związku Walki Zbrojnej [ZWZ], przekształconego w  późniejszym  okresie w  oddział Armii Krajowej. Czasy  były okrutne. Zaczęły się wywózki na Sybir, szczególnie narażeni byli  uczestnicy  wojny  z  1920 roku walczący  przeciwko  bolszewikom.
Medale  ojca  należało dobrze  ukryć, a  o  wojskowej  przeszłości taty  nie  mówić  nic.Tato w tym  okresie  starał się  pracami dorywczymi  zarobić na  utrzymanie  sześcioosobowej  rodziny  i  bardzo  ostrożnie  ale  cały czas  działał  w  ZWZ , a  później w AK.  Pamiętam  z  dzieciństwa  jak  w  naszym  mieszkaniu  odbywały  się  męskie spotkania, nie wiedzieliśmy  czego  one  dotyczyły. Często rodzice  udawali, że  są to spotkania  towarzyskie. Pamiętam, że  podczas tych spotkań  nasi „goście” często słuchali  radia. Dopiero  kiedy  dorośliśmy  zaczęliśmy sobie zdawać  sprawę  jakie  spotkania  odbywały się  w naszym  domu  i  jakie  to  było  niebezpieczne.
Latem  1941 roku do Wilna  wkroczyły  wojska  niemieckie. A na  początku września  w naszym domu  zjawiła się  Policja Litewska, przeprowadzano  rewizję. Podczas rewizji  znaleziono  odbiornik radiowy, który  został skonfiskowany. Kilka dni  później  urzędnik z  Komisariatu Policji z  ul. Kalwaryjskiej  w  Wilnie  przekazał  mojej  mamie wiadomość, że  tato  powinien się  zgłosić  w  tym  komisariacie w  celu  odebrania  pokwitowania na skonfiskowany  odbiornik  radiowy. Nikt z  nas  nie  przypuszczał  wtedy, że  to jest  podstęp. Tato  niczego  nie  podejrzewając  udał  się  do  Komisariatu  w  dniu  11 września 1941, czekaliśmy  na  jego  powrót bardzo długo. Nazajutrz rano  mama  udała  się  na  ul. Kalwaryjską i  tam  uzyskała  informację, że ojciec  został  aresztowany i  obecnie jest zatrzymany  na  ulicy  Ofiarnej, gdzie  mieściło się  Litewskie Gestapo.
Zostaliśmy  sami  – mama z  czwórką  dzieci. Przeżywaliśmy  trudny i ciężki  okres w  naszym życiu. Byliśmy  często  głodni, marzliśmy, ale  mama  postanowiła, że  się  nie  podda. Zdobywała  pożywienie  handlując  lub  pracując i  z  tego  co  zdobyła  zawsze  dzieliliśmy  się  z  tatą, chociaż nigdy  nie mieliśmy  pewności czy  te skromne zaniesione    najczęściej przez Halinkę paczki rzeczywiście trafiają do  taty. Po kilku dniach  w  celu przekazania  paczki  do  siedziby Gestapo udała się  moja starsza  siostra Halina, posadzono    w  wielkim  pokoju, gdzie w  ponurej ciszy  drętwiała ze strachu. Wtedy przez  otwarte  drzwi  widziała  naszego  tatę w  korytarzu  prowadzonego  prawdopodobnie na  przesłuchanie. Krzyknęła  „tatuś”,   a  ojciec  pomimo  sytuacji, cierpienia  jakie  mu  przyszło  znosić –  uśmiechnął  się. Po  około  sześciu tygodniach ojca  przeniesiono do więzienia  na Łukiszkach. Mieliśmy  kłopoty  z   uzyskaniem  zezwolenia na  podanie paczki. Takie  zezwolenia  wydawało Gestapo Litewskie  zgodnie  ze  swoim  widzimisię.Zimą 1941-1942  nasz  udręczony  ojciec zachorował i znalazł  się w więziennym  szpitalu. Wtedy  udało  mu  się  nawiązać  z  nami  kontakt  wyrzucając przez  okno  kartki. Z  tych  kartek dowiedzieliśmy się, że  pomimo  tego  jak  bardzo  go  maltretowano  do  niczego się  nie  przyznał  i  nikogo  nie  zdradził. Byliśmy dumni z  ojca, a  jednocześnie  bezradni  i zagubieni. Tato  pisząc  kartki  liczył  bardzo  na  pomoc  ludzi  z  organizacji. Wskazał  nawet  osoby  do  których  moglibyśmy się  zwrócić  o  pomoc. Niestety  po  aresztowaniu  taty  wszyscy  jego  znajomi zerwali  z  nami wszelkie  kontakty i  nikt  nie  kwapił się  pomagać  samotnej  kobiecie  z  dziećmi  lub jej  mężowi    osadzonemu w  więzieniu.  Tato  cierpiał  najpierw  na  Ofiarnej  później  na  Łukiszkach. Coraz  bardziej  obawiał  się, że  może nie wytrzymać  zadawanego  mu cierpienia i tortur  próbował  popełnić samobójstwo. Dowiedzieliśmy się  o  tym  po jakimś czasie  od  rodziny  osoby  przebywającej  z tatą w  szpitalu. Na  przełomie  lutego  i  marca  1942  nawiązał z  nami kontakt  człowiek, który  dał  nam i  naszej  mamie  nadzieję  na  pomoc  w uwolnieniu  naszego  taty. Nie  pamiętam  nazwiska  tej  osoby, ale  pamiętam, że mama  na jego  prośbę  spotkała się  z nim, później  podał  ojcu  paczkę  i  list  zrywając  z  mamą  kontakt. Mama na szczęście nie  miała  zwyczaju  podejmowania  szczerych  rozmów z  nieznajomymi  lub  mało znanymi  osobami tak  więc  nie  zaszkodziła  tacie, domyśliła  się  później, że  spotkanie z  nią  było  potrzebne  temu  mężczyźnie  po to  aby  zdobyć  od  niej  informacje, których  torturowany ojciec  nie zdradził. W  tym  trudnym dla nas czasie   gospodarz u  którego  wynajmowaliśmy mieszkanie  wymówił nam  dzierżawę, nie mieliśmy  gdzie  się  podziać ,  na  szczęście przygarnęli  nas  dziadkowie ze  strony mamy  i tak  zamieszkaliśmy  na  ul.Chocimskiej 81.
Mieszkanie  było  niewielkie  – dwa  pokoje  i  dwie  kuchnie –  mieszkało  tam 14  osób. Rodzice mamy  choć  sami  niewiele mieli  pomagali  swoim  dzieciom  jak  mogli, chociażby  tym, że  dawali dach nad  głową. A  my  w  tym  czasie   próbowaliśmy  żyć  i  pomagać  tacie  i  mamie  chociaż  ciągle  byliśmy  dziećmi. Jednak  czasy  w  których  przyszło nam żyć  spowodowały, że  dość  szybko trzeba było brać odpowiedzialność za  siebie  i swoich  bliskich. Do  dziś  pamiętam to  straszne  zdarzenie choć  nie pamiętam  dokładnej  daty  było  to  8  lub 9 maja 1942  roku. Siostra  Halina  poszła  na Łukiszki  przekazać  paczkę  tatusiowi i  przeżyła  tam  straszny szok, paczka  nie  została  przyjęta.  Na  pytanie  Halinki  – dlaczego –  informacja  którą   otrzymała  brzmiała –  „nie ma  takiego w więzieniu”.  Nasze nadzieje na  powrót  Taty przepadły bezpowrotnie, a   ból  i rozpacz  były  nie do opisania. Mama  została  sama  z  czwórką  dzieci:  Halinka  lat 15, ja  Zosia  lat 14, Janusz lat 11 i Tadeusz  lat 6.

Po  jakimś  czasie  zgłosił  się  do  nas  mężczyzna, ( nazwiska  dziś  nie  pamiętam ), który  przebywał  z  naszym  tatą w  jednej celi  i opowiedział  nam  o ostatnim wieczorze  życia  naszego  taty.
Było  już   po  apelu, kiedy   do  celi przyszedł funkcjonariusz  mówiąc cyt.”Jednaszewski sabieraj swoi wieszczi, pajdziosz  na  swabodu” co  miało  znaczyć  – „Jednaszewski zabieraj  swoje  rzeczy  wychodzisz  na  wolność”. Dla  udręczonego, katowanego  człowieka  przebywającego  wiele miesięcy  na  Łukiszkach  śmierć  była  wolnością. My  musieliśmy  żyć  dalej. Najgorsze  było  to, że  przez  wiele  lat w okresie  powojennym  nigdy i  nikt  na  temat  Ponar  nic  nie  wspominał. My  z  Mamą wyjechaliśmy do Polski  transportem  87 lub 89 w  pierwszej  połowie maja  1946r.
Jechaliśmy  wagonami towarowymi  po  kilka  rodzin ze  skromnym dobytkiem. Podróż  była  długa  i wyczerpująca. Do  wyjazdu  namawiał  nas  mój  brat Janusz. Nie  mógł  i  nie  chciał  pogodzić  się  z  nowym porządkiem  panującym  w  kiedyś  polskim Wilnie. Do  tego stopnia, że  sam wyjechał  pierwszym  transportem wojskowym w  październiku  1945 roku. Janusz  po  wielu  perturbacjach  dotarł do Koszalina  i tu się  osiedlił. My w tym czasie  z  resztą  dalszej rodziny  przebywaliśmy  w Ostródzie, Jednak dla  mojej  mamy było ważne aby rodzina  była  razem i tak  pod  koniec  1946 roku  zamieszkaliśmy  wszyscy w Koszalinie. Tłumaczyliśmy sobie, że Koszalin  jest naszym  tymczasowym miejscem zamieszkania, że Wilno wróci do Polski     i  my tam  wrócimy, Moja siostra Halina, brat  Janusz  i ja  pracowaliśmy,  a najmłodszy  brat Tadeusz  chodził do szkoły. Nasza  mama  prowadziła  dom  i  opiekowała  się  nami. Później  i mama   podjęła  pracę. My  pomału  wydorośleliśmy  i  zakładaliśmy  swoje rodziny. Ja  miałam  dużo  szczęścia, wyszłam za  mąż  za Wilnianina  Zenona Pawłowicz. On doskonale  rozumiał  moją tęsknotę   za  Wilnem. Pierwszy  raz  pojechaliśmy  do Wilna  z  moim bratem Januszem i  jego żoną  Danusią ( też Wilnianką) w 1956  roku. Później  bywałam  w Wilnie   z  mężem w  1964  lub 1966, 1978 roku. Ponary odwiedziłam  po raz  pierwszy  w  1987  roku  i  od tego roku  każdą  podróż do Wilna  szczegółowo  opisywałam  zawsze  też  odwiedzałam  Ponary, modliłam się tam  za  amordowanych  ludzi  i zapalałam  dla  nich  świeczki. Do  Wilna i do Ponar  zabrałam  też  troje  swoich dzieci  i wnuczkę,  która  teraz  jest  członkiem Stowarzyszenia Rodzina  Ponarska. Po  nastaniu  zmian  ustrojowych  postanowiłam  dowiedzieć  się  czegoś  na  temat  Ponar, wykonawców  mordów  i spróbować  zacząć o  tym  mówić  tym  którzy  nie mieli żadnej wiedzy    o tym strasznym miejscu. Mówiło  się o  Katyniu, Miednoje i Starobielsku,  Ponary  były  tematem  tabu. Mój  mąż  od jakiegoś  czasu  prenumerował  Kurier   Wileński  w  numerze  85 (11854) z  dnia 2  maja 1992 roku  ukazał  się  artykuł  „ W 50  Rocznicę Majowych Rozstrzałów  w  Ponarach – pamiętamy i  powinniśmy pamiętać”. Ten  artykuł  był dla  mnie  inspiracją  do  opisania  losów  mojego ojca i  mojej  rodziny. Wybieraliśmy  się właśnie z  mężem, córką i wnuczką  do Wilna. Miałam  zamiar  spisać swoje  wspomnienia  i  wysłać  do redakcji Kuriera. Jednak  po spotkaniu   w Wilnie  z moją  siostrą  cioteczną  Ludmiłą Jankauskienie  z  domu Stankiewicz (do dziś  mieszkającą w Kownie) doszłyśmy do wniosku, że powinnam  swoje  wspomnienia  dostarczyć  do redakcji  osobiście.
I tak  też  uczyniłam  i  podczas  naszego  czerwcowego  pobytu  w Wilnie  w  1992 roku  odbyłam  spotkanie w redakcji Kuriera Wileńskiego z  red. Jerzym Surwiło. Niedługo  po naszym spotkaniu w  Wilnie  w  celu poszukiwania materiałów do  swojej pierwszej  książki o  Ponarach  do  Wilna  przyjechała  Pani  Helena Pasierbska. Moje  notatki i zapiski  Pan  Surwiło  przekazał Pani Pasierbskiej. Pierwszą wiadomość  listową  od Pani Heleny otrzymałam  09.12.1992r. wraz  z  informacją,  że  w  książce „ Ponary – wileńska golgota”  będzie  wzmianka  o naszym  ojcu ( książka  była  już prawie gotowa do druku) i kserokopią Karty z Księgi Rejestrów Więziennych na Łukiszkach, gdzie znajdowało się nazwisko  naszego ojca.
Do  tej  pory  za  datę  śmierci  naszego  taty  uważaliśmy 8-9.05.1942 r , a  oficjalnie  tatę  uznano za zmarłego  w  dniu  9.05.1945r,  – dzień  zakończenia  wojny. Po  pierwszym liście  od  Pani Pasierbskiej  kontaktowałyśmy  się  coraz  częściej. Były  listy, telefony, a  później  też  kontakty  osobiste. Jak tylko  była możliwość  spotykałyśmy się  z  Heleną  i  wspominałyśmy, wspominałyśmy,  wspominałyśmy.
W kontaktach z Heleną bardzo  pomagał  i  wspierał  mnie  mój mąż  Zenon Pawłowicz, którego  wielką  zasługą były  też nasze  częste  wyjazdy do Wilna. Bardzo żałuję, że  nie  było  mu dane  odczekać  zwieńczenia  naszych wspólnych  starań, zmarł  8.07.2007 r.

Moje  rodzeństwo i  ja wstąpiliśmy do Stowarzyszenia  RODZINA PONARSKA, później  wstępowały  kolejno  nasze  dzieci. Brałyśmy  z  moją  siostrą  Haliną (+2010) udział w  uroczystości  odsłonięcia  Tablicy Ponarskiej  w  Gdańsku  i w Warszawie na Powązkach  w  1997 roku. Brałam udział  w delegacji  Rodziny Ponarskiej  podczas uroczystości odsłonięcia Pomnika  Ofiar Ponarskich w  Ponarach  22.10.2000 r.  A w 2007 roku  zrodziła się idea  umiejscowienia Tablicy Ponarskiej w Koszalinie. Ze  względów  organizacyjnych i formalnych  Tablicę, która  została  usytuowana  na Cmentarzu  Komunalnym w Koszalinie  odsłoniliśmy  podczas skromnej uroczystości  w  dniu 11.11.2009 roku. Odsłonięcie  Tablicy w  Koszalinie  dla  mnie i  mojej  rodziny  stanowiło  zwieńczenie  wieloletnich  starań  o   prawdę  historyczną  dotyczącą Ponar i  tragedii  ludzi, którzy  tam  zginęli. Wiele  rodzin  i  bliskich nie  doczekało  ujawnienia  prawdy  historycznej  o  Łukiszkach, Ofiarnej   i Ponarach  między  innymi nasza  Mama  odeszła  zanim  można  było  mówić o  tym   niechlubnym okresie  historii  Litwy. 

Zofia Pawłowicz

medal za wojnę 1918-1921
Show Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Podaj poprawną odpowiedź !